Ból, który tworzy mężczyznę

Początek

Bycie mężczyzną zaczyna się od bólu. Nie zawsze dosłownie, ale zawsze głęboko. To życie z bólem — odrzucenia, niezrozumienia, wykorzystania, zwątpienia, krytyki i samotności. Bycie mężczyzną nie oznacza użalania się nad sobą. To sztuka przezwyciężania. Aby tego dokonać, wielu mężczyzn musi w pewnym momencie zejść do wnętrza własnego bólu i zmierzyć się z trudnymi prawdami:

  • Jestem mężczyzną, który był wykorzystywany.
  • Jestem mężczyzną, który krzywdził innych.
  • Jestem mężczyzną, który został zraniony i sam rani.

Nie dlatego, że to nas definiuje. Ale dlatego, że większość z nas niesie w sobie cierpienie, którego nikt nie nauczył nas uzdrawiać, obejmować ani przekształcać w siłę, sens i kierunek.

Dostrzeganie

Nie trzeba daleko szukać, by zobaczyć ten ból. Rozejrzyj się. W pracy, na ulicy, w barze. Popatrz w oczy mężczyzny siedzącego naprzeciwko ciebie w autobusie. Za jego twardą maską kryją się porzucone obowiązki, rozbite związki i paraliżujący lęk, że ktoś odkryje jego bezradność. Wielu z nas nie ma kontaktu z własnym sercem ani umysłem.

Ponieważ człowiek, który unika bólu, jest przez niego zniewolony.

Algorytm

Od dziecka uczono nas schematu, jak sobie radzić z cierpieniem. Nazywa się to „weź się w garść”:

  1. Zaciśnij zęby i znieś to.
  2. Jak się nie da – stłum.
  3. Gdy boli bardziej – sięgnij po butelkę. Przestań czuć i myśleć.
  4. Powtarzaj do skutku – aż do zapomnienia albo znieczulenia.

Droga

To ścieżka, którą idzie zbyt wielu z nas. Ścieżka wprost do piekła. Zamieniamy autentyczność i wolność na „bezpieczną” pracę, przeciętne związki i życie niespełnionych marzeń — tylko po to, by nie czuć bólu. Zgubieni. Samotni. Bezwładni wobec wewnętrznego krytyka i codziennego lęku. Sprzedano nam kłamstwo. Kłamstwo oddzielenia — od siebie nawzajem, od własnej duszy. Karmieni byliśmy ideą wyjątkowości, która w rzeczywistości była izolacją.

Żyjemy w amnezji wobec prawdy: że to ból jest drogą do celu.

Jak więc mamy się pojednać z bólem, który nosimy – lub który zadaliśmy? Czy da się zadośćuczynić za przemoc, zaniedbania i traumy? Czy ten ciężar może stać się sensem?

Większość mężczyzn zadaje sobie jedno, najprostsze pytanie: „Po co mam się tym w ogóle zajmować?”

Odpowiedź padła już kiedyś z ust Roberta Bly’a, poety i duchowego ojca ruchu mężczyzn:

Tam, gdzie znajduje się rana mężczyzny, tam kryje się jego geniusz.

Oswobodzenie

Nasze blizny nie są hańbą. Są śladami po przejściach, które mogą stać się ścieżką. Prowadzić do głębszego znaczenia, do spełnienia. Tego właśnie miała nas nauczyć inicjacja – jak zejść w ciemność i wrócić przemienionym. Ale tej inicjacji nigdy nie przeszliśmy.

I tu tkwi sedno: nie nauczono nas, jak przeobrażać cierpienie. Jak z nim być, jak je zintegrować. Zamiast tego walczymy. Uciekamy. Tkwimy w niekończącej się bitwie z samym sobą.

A czasem wystarczy jedno: nadać bólowi słowa. Podzielić się nim z drugim mężczyzną, który też idzie tą samą ścieżką. Zapomnianą drogą, ukrytą pod pozorem łatwego życia. Za fasadą wygody czai się cichy krzyk: niezrozumienie, samotność i utracona wiedza o tym, kim naprawdę jesteśmy.


Dlaczego tak niewielu mężczyzn mówi o bólu? Czy to kwestia wychowania, kultury, czy może strachu?

Ujęcie tematu mnie trochę zaskoczyło - myślałem, że będzie traktował trochę o czymś innym. Ból dla nas, mężczyzn, jest dobry jako stymulant. Katalizator, umożliwiający przemianę.

Nawet w hipertrofii mięśniowej jest przecież tak, że przekraczasz granice (progressive overload), zadajesz sobie ból - co finalnie czyni Cię silniejszym, większym.

Uważam, że dla mężczyzn doświadczanie bólu nie jest samo w sobie czymś złym. Trzeba go tylko wykorzystać.

Z mojego życia bardzo pamiętam taki epizod, gdy mnie, pogubionemu wtedy mężowi, ojcu (trudne lata trzydzieste życia - już nie młodzieniec, ale cele nadal niezidentyfikwoane, sukcesy i stabilizacja napędzające sybarytyzm itd.) moja żona, na której mi ówcześnie zależało, wypaliła cynicznie, że nie ma między nami chemii. Zabolało niemiłosiernie, ale… spojrzałem krytycznie na siebie i zacząłem różne zmiany w swoim życiu. Ból przeżyłem też, gdy dowiedziałem się o jej internetowych romansach (kit z tym, że sam miałem o wiele grubiej za uszami).

Każde z tych przeżyć dały mi ówcześnie bardzo dużo, spowodowały zainteresowanie własnym dobrostanem, własnymi potrzebami, wyrażaniem siebie. Zwiększyłem dbałość o ciało, inaczej zacząłem postrzegać materializm, moje nowe (czy odzyskane) zainteresowania nadały nowy tor mojemu życiu - paradoksalnie życiu, w którym dla żony nie było już miejsca, bo pogłębiły się tylko różnice między nami, co finalnie doprowadziło do satysfakcjonującego rozwodu. Wydaje mi się, że co najmniej raz musiałem jej podziękować za tamte pociski i kopy - to jedne z lepszych rzeczy, jakie od niej doświadczyłem, w końcu to między innymi dzięki temu jestem teraz sobą.

Pół żartem, pół serio, spójrzcie tutaj:

"Poza tymi czynnikami na zorganizowanie kolejnej wyprawy krzyżowej wpływ miał fakt, iż wielu uczestników I krucjaty, wątpiąc w jej powodzenie, w kryzysowych sytuacjach rejterowało. Wracali do swych posiadłości w Europie lub zostawali gośćmi na dworze bizantyńskim. Był to czyn tym bardziej haniebny, iż nie tylko pozostawiali innych uczestników na pastwę niebezpieczeństwa, ale także łamali w ten sposób śluby krzyżowe. Często byli to nie tylko pomniejsi i dzięki temu mogący liczyć na anonimowość rycerze, ale i wielcy panowie, zaliczani w poczet dowódców wyprawy. Presja otoczenia, zwłaszcza wobec końcowego sukcesu tych, których pozostawili, znacznie wzrosła. Wielu uległo i chcąc ratować swój honor, ponownie wyruszali na wschód. (…) Posiłki te prowadził Stefan de Blois, jeden z uczestników I krucjaty którą opuścił pod Antiochią. Po powrocie do domu znalazł się pod presją otoczenia, zwłaszcza żony, które oskarżało go o tchórzostwo i hańbę. Aby zmyć swoje przewiny, postanowił jeszcze raz udać się do Ziemi Świętej i na wiosnę 1101 roku wyruszył ze swoim hufcem."

Widzicie zatem, że działanie i odmiany w wyniku przeżytego bólu i w następstwie niewieściego ciśnięcia po zainteresowanym ma wielką tradycję.

Dzięki za podzielenie się osobistą historią. Najbardziej krzywdzą nas osoby na których nam najbardziej zależy. I my sami.

U mnie zaczęło się wcześnie, bo od matki, która po latach została zdiagnozowana zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym. Z racji tego ja i mój brat przeszliśmy przez piekło i weszliśmy w dorosłość jako dzieci. Dlatego u mnie dominował punkt 3 i 2. Zranione dziecko znało jeden sposób na okazywanie uczucia. To na długo zdefiniowało moją postawę, gdzie cicho czerpałem przyjemność krzywdząc innych i siebie. Jak teraz pomyślę, to byłem na granicy zastania psychopatą.

“Uratował mnie” ten haj zakochania, ale kiedy się skończył zacząłem sabotować relację i zaczęła się sinusoida kryzysów i powrotów. Ten ostateczny cios zadał ktoś mi bliski, na którym rzycie odegrało się w wyjątkowo okropny sposób. Z jednej strony czerpałem satysfakcję czując wszechświat po swojej stronie, z drugiej strony trafiłem na kryzys tak głęboki, że poznałem co to znaczy ciemna noc duszy Junga. Będąc na krawędzi relacji, do której doprowadził mnie redpill, w której w sposób odrażająco przedmiotowy traktowałem swoją żonę. Część mnie chciała ją poniżyć i przez to poczuć się lepiej, inna chciała się jej pozbyć, potwierdzając tym samym, że nie zasługuję na miłość. Teraz widzę. że spychane przez lata emocje uwolniły się niczym demony z łańcuchów, a anima przez lata zaczęła kierować moimi zrachowaniami. Do tego stopnia, że wybuchałem emocjonalnie przez błahostki. Zaczęła się żeńska wojna światowa. Matka we mnie regularnie prowadziła bitwy z matką w mojej żonie. Zacząłem podejrzewać w sobie BPD. Nie wiem kiedy uświadomiłem sobie, że wybrałem żonę, która w podobny sposób unika intymności jak moja matka. Kolejny kawałek lodu w serce.

Szczęśliwie to mnie pchnęło w ramiona rozwoju i odłączenia się emocjonalnego. Kiedy zobaczyłem, byłem już w trakcie zmiany, ale dostrzeżenie ją przyspieszyło. Terapia, edukacja psychologiczna i alfabet emocjonalny. Psychoanaliza, hipnoterapia która nie dała wiele. Przełomem okazały się psychodeliki, które otworzyły mnie na wszechświat i pokazały, że wszystko to czego szukam mam już w sobie. To już inny temat.

Relacja z żoną się zmieniła. Moja wewnętrzna świadomość zaczęła ją niepokoić. Rozumiem siebie i ją bardziej niż ona by chciała, bo sama boi się zajrzeć w siebie i zrozumieć dlaczego sama nie pozawala się nikomu naprawdę zbliżyć.

Teraz widzę, że ból kształtował mnie całe życie. Sam go sobie zadawałem i go wypierałem na różne sposoby. Kiedy go jednak zaakceptowałem, okazuje się sprzymierzeńcem. Pokazuje gdzie muszę się wzmocnić i zrozumieć. To nadal work in progress, ale traktuje to jako podróż zwaną życiem. Dziękuję tym którzy mi pozwolili to zrozumieć, że spotykamy na drodze ludzi, którzy przez doświadczenie pozwalają nam się rozwijać i zmieniać. Nie gonię już za niczym, a kiedy czuję ból, wnikam w niego i transformuję go poprzez akceptację.

Nadal mam kilka wyzwań w życiu prywatnym, ale dzięki temu wiem że mam cel.

Świetny temat.

Pozwolę sobie zacytować moją dobrą koleżankę, która rozpracowała to zagadnienie aż do spodu - “ból jest naszym jedynym wiarygodnym przewodnikiem do bezwarunkowej samo-akceptacji”.

I kolejny cytat - "Ból psychiczny pełni identyczną funkcję jak ból fizyczny: pozwala nam zorientować się, że nie używamy umysłu zgodnie z instrukcją i niezbędna jest akcja naprawcza.

Bo ból psychiczny oznacza, że nieświadomie próbowaliśmy kontrolować coś, co jest poza naszą kontrolą i wyciągnęliśmy wniosek na własny temat na podstawie porażki. (Klasyczny przykład: on mnie nie chce. ergo beznadziejna jestem!)."

Całość tu:

I kolejna część:

Bardzo polecam lekturę całego bloga, szczególnie osobom, którym ukojenie przynosi filozofia Wschodu.

Blog jest super i dzięki kolejny raz za polecajkę. Sporo treści niekoniecznie łatwych do przetrawienia.

Szczególnie kiedy musisz spojrzeć w głąb. Dlatego praca nad pozbyciem się zewnętrznych mechanizmów postrzegania siebie jest tak istotna, bo to bagaż, który niestety ciąży, bo skażony jest często plamami przeszłości. Plamy są istotne, ale nie mają takiego znaczenia i nie ma co spędzać większej części życia, starając się je wyprać.

To trochę taki “Syndrom Brakującej Płytki”. Ludzie mają tendencję do skupiania się na tym, co im brakuje w życiu, zamiast doceniać to, co już mają. Taki sposób myślenia może prowadzić do poczucia niezadowolenia i nieszczęścia, ponieważ ludzie koncentrują się na swoich postrzeganych niedoborach, zamiast cieszyć się pozytywnymi aspektami życia.

Nikt nie przyjdzie cię uratować – męskie podejście do szczęścia

Kontynuując rozważania pierwszego posstu. W większości treści kierowanych do mężczyzn dominuje jeden przekaz: zapieprzaj, haruj, zaciskaj zęby, nie jęcz. Krótko - mentalność Batmana: stłum emocje, nie szukaj wymówek, nie licz na nikogo.

Dla niektórych to działa. Bezos czy Musk prawdopodobnie podpisaliby się pod tym podejściem obydwoma rękami.

Ale o jednej rzeczy mówi się za mało: nie każdy mężczyzna zbudowany jest tak samo. Nie ma jednej, uniwersalnej ścieżki.

Jeśli nie jesteś pasjonatem procesu, to siłowe przechodzenie przez życie może cię wypalić. Tego często się nie mówi: ci, którzy odnoszą sukcesy dzięki tej „mentalności walki”, bardzo często kochają to, o co walczą – nawet jeśli nie są tego do końca świadomi.

Więc tak – nikt cię nie uratuje. I to jest prawda. Ale jest też druga strona medalu.

Jeśli nienawidzisz swojej pracy, swojego związku, swojego życia – nikt tego za ciebie nie naprawi. Ty jesteś odpowiedzialny. Ale ta odpowiedzialność nie zawsze oznacza samotną walkę do upadłego.

Czasem prawdziwa siła polega na tym, by się zatrzymać i powiedzieć: „Potrzebuję wsparcia.”

Nie jako ucieczka. Jako akt odwagi. Bo proszenie o pomoc to też odpowiedzialność – dojrzała, męska, realna.

Jak wy to widzicie? Czy grind naprawdę działa dla większości facetów? A może czas na nowy, bardziej świadomy model męskości? Jaki?

“Działa”, bo mężczyźni są uwarunkowani do wypełniania narzuconych przez kulturę ról i zadań - po prostu postępują zgodnie z tymi uwarunkowaniami, ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami, zarówno tymi pozytywnymi, jak i negatywnymi. Żyją krócej, mają więcej niż kobiety problemów ze zdrowiem i dużo problemów natury psychicznej, lgną do toksycznych ideologii pozwalających im wentylować frustrację, no i znacznie częściej wybierają ostateczne rozwiązanie.

Moim zdaniem stary, patriarchalny model należy po prostu odrzucić i nie zastępować go żadnym innym modelem - byłaby to bowiem kontynuacja zabawy pn. “jaki mam być, żeby społeczeństwo mnie akceptowało” oraz “co muszę zrobić, żeby zasłużyć na miano mężczyzny”. Autentyczność i tyle. Wolą natury jest to, żebyśmy byli różni i by społeczeństwo z tej naszej różnorodności mogło korzystać.

Wczoraj “wstałem od komputera” i przeszedłem po górach 23km z 1km przewyższenia. Było to trudne, powodowało sporo bólu, również dzisiaj ciało jest obolałe po wysiłku.
Jest to jednak przyjemny ból. Wiąże się z nagrodą osiągnięcia szczytu i przełamania swoich słabości. To rodzaj bólu, który niesie, jak mi się wydaje, pozytywne przesłanie.