O miłości - prawda o związkach

Prawda o związkach

Brutalna rzeczywistość, której nikt nie chce usłyszeć

Dlaczego tak wielu ludzi czuje się zawiedzionych w miłości? Bo przez całe życie karmimy się iluzją. Wierzymy, że to druga osoba daje nam szczęście. Ale prawda jest bardziej surowa:

Większość ludzi nie chce słyszeć tej prawdy: to nie osoba daje ci szczęście, ale reakcja chemiczna, którą wywołuje w twoim mózgu. Związki istnieją dlatego, że ludzie chcą mieć dostęp do tego uczucia – najlepiej na żądanie.

Chemia kontra relacja

Ludzie nie pragną drugiej osoby – pragną narkotyku. Gdyby chodziło o samą obecność drugiego człowieka, każdy by wystarczył. A przecież tak nie jest. Myślisz, że tęsknisz za osobą – ale tęsknisz za chemią, którą generowała w twoim ciele.

Bez tego chemicznego zastrzyku obecność drugiej osoby staje się bardziej uciążliwa niż cokolwiek innego. A może nawet irytująca. Oto cała różnica.

Problem w tym, że ludzie romantyzują ten mechanizm. Nadają mu znaczenie, którego tam nie ma. I właśnie dlatego cierpią.

Iluzja wyjątkowości

Twój ex z kimś nowym? To nie znak, że znalazł “lepszą miłość”. Po prostu trafił na nowe źródło dopaminowego haju. Kiedy przestanie działać, pójdzie dalej – dokładnie tak samo, jak wcześniej.

Ta osoba nie jest wyjątkowa. Nikt nie jest naprawdę wyjątkowy dla kogoś, kto działa w ten sposób. Ani ty, ani nikt inny. To iluzja, którą tworzy umysł – i którą zbyt chętnie bierzemy za rzeczywistość.

Z czasem większość ludzi staje się dla siebie oczywistością. Wtedy pojawia się coś nowego, coś błyszczącego – nowa obietnica chemicznego uniesienia. I wszystko, co było wcześniej, nagle traci wartość.

Czym jest prawdziwa miłość?

Czy to oznacza, że prawdziwa miłość nie istnieje? Nie. Ale wymaga czegoś znacznie głębszego niż chemiczna reakcja – czegoś, na co większość ludzi nie jest gotowa.

Prawdziwa miłość to nie wzloty hormonów, ale wybór i świadome oddanie. To wierność nie emocjom, ale drugiemu człowiekowi – nawet wtedy, gdy chemia cichnie.

Miłość biologiczna to ekscytacja. Miłość świadoma – to współodczuwanie, codzienna obecność, decyzja, by zostać.

To trudniejsze. Mniej efektowne. Ale prawdziwe.

W miłości to trzeba być trochę Michałem Aniołem. On w bezkształtnej bryle kamienia widział piękno rzeźby. My niestety, jak opadnie już różowy obłok pierwszych uniesień - widzimy w drugim człowieku głównie wady. Moja propozycja to integracja własnego cienia. Jak już odkryjemy wszystkie swoje niezbyt chwalebne i “brudne” cechy, zaakceptujemy je, to przestaną nam podobne rzeczy przeszkadzać u innych ludzi. Jest też wtedy szansa, że nie skreślimy nikogo za coś czego tak bardzo nie lubimy u siebie.

Dzieki @Ewa.Dubois za komentarz. Świadomość siebie odgrywa zasadniczą rolę jeżeli chodzi o szczęście w relacji. Sam post trochę przewrotny, bo rozwinąłem pojęcie tzw. haju emocjonalnego, wersji demo czy jakkolwiek to ludzi nazywają, który z punktu biologicznego jest prawda, ale to nie jest miłość. To pożądanie biologiczne, albo lgnięcie do kogoś, kto wypełni te puste elementy znajdujące się w naszej duszy.

Z akceptacją siebie przychodzi zrozumienie i miłość do siebie. Miłość do siebie spowoduje, że wybierzemy takiego partnera, który będzie dla nas równie dobry co my dla nas samych.

To ja Ci dziękuję, że o haju emocjonalnym tak szczegółowo napisałeś. Przynajmniej dopadła mnie refleksja, że ta początkowa magia dzieje się tylko po to aby spłodzić potomstwo. Nieźle to sobie natura wymyśliła, te wszystkie gejzery hormonów … Ja się nie obrażam jakby co. A teraz na poważnie. Myślę że być i żyć z kimś dłużej niż te przewidziane ca. 24 miesiące motyli w brzuchu, można tylko w jednym przypadku - kiedy mamy wewnętrzny imperatyw do poznawania i odkrywania siebie, bo to trochę tak jakbyśmy niby byli ciągle tym samym człowiekiem, a jednak z każdym rokiem innym.

Wielokrotnie się zastanawiałem, co to określenie właściwie oznacza i w dalszym ciągu kojarzy mi się głównie z narcyzmem :man_shrugging:

Obawiam się, że nikt nie da takiej gwarancji, i vice versa - żadna ilość pracy nad sobą, “miłości do siebie” (cokolwiek oznacza), dojrzałości, zarówno u siebie, jak i partnera, nie daje gwarancji, że “się uda”.

Życie, natura ludzka, świat, są po prostu zbyt złożone, żeby istniały jakiekolwiek gwarancje.

Tak tylko piszę, bo jest maaaasa materiałów kołczowych, które właśnie tego rodzaju tezy są promowane - “zanim pokochasz innego/inną, musisz pokochać siebie”, “dojrzałość i samoświadomość drogą do idealnego związku” itp. To jest zaledwie liźnięcie tematu po powierzchni.

Czasem (z naciskiem na czasem) wydaje mi się, że statystycznie może być wręcz odwrotnie. Ludzie, którzy mają (subiektywnie, bo to zawsze jest subiektywne) “szczęśliwe związki”, czy ogólniej, są w jakimś wycinku swojego życia szczęśliwi, to raczej ci, którzy albo świadomie, albo nieświadomie, nie widzą, ignorują niedoskonałości swojego położenia.

Bliss in ignorance.

Ale to tylko moje poranne przemyślenia, jeszcze kofeina mi się nie wchłonęła, więc może coś pierdolę xd.

Ciekawe, że użyłaś tego porównania.

Michał Anioł, poza tym, że był oczywiście genialnym artystą, był też człowiekiem (przynajmniej czasami) twardo stąpającym po ziemi. Obrazuje to anegdota o rzeźbie Dawida (cytuję z pamięci). Rada Florencji, zaniepokojona zbliżającym się terminem oddania Dawida, wysłała swojego człowieka do Michała Anioła, żeby ocenił postępy. Ten tam kręcił nosem, tu nie dokończone, tam nierówno, a nos to w ogóle zjebany. Michał Anioł przyznał mu rację, przysiadł do tego nosa, obsypywał go pyłem marmurowym, machał dłutem (przy delegacie republiki) itd itp. Skończył, spytał - teraz lepiej? Florencki wysłannik potwierdził - no tak, teraz idealnie. Rzeźbiarz jednak nie zmienił absolutnie nic. Udawał. (inb4: może to był jakiś inny artysta epoki Renesansu i inna rzeźba)

Morał: Michał Anioł był kurewsko pewny siebie xd. Myślę, że on nie tyle w bryle widział piękno rzeźby, ale rozumiał, z której bryły jest w stanie wytworzyć piękną rzeźbę.

I jak myślę o tej anegdocie, to to nie pasuje do związków międzyludzkich. Chyba, że chcemy je traktować jak projekty “wykucia idealnego partnera”, i to jeszcze tak, żeby obserwatorzy z boku nam klaskali.

Witaj Leto. Miłość do siebie według mojej definicji, to rodzaj serdecznej więzi, którą ma się z samym sobą. To dogłębne poznanie siebie (o obiekcie miłości zawsze przecież chcemy dużo wiedzieć). Miłość to też zaufanie do siebie. Jeśli mam do siebie zaufanie, to w trudnych momentach życia sięgam najpierw do swoich zasobów - do swojej wiedzy, umiejętności i tam szukam rozwiązania, wsparcia. Miłość do siebie to samodyscyplina połączona z życzliwą i sprawiedliwą oceną własnej osoby, bez tendencji do umniejszania sobie i tzw “dowalania”. Jeśli kocham siebie to chyba tak jakoś automatycznie wykształcam pewien filtr przez który patrzę na innych ludzi. Przynajmniej u mnie tak było. Bo skoro przyjmiemy, że każdy z nas ma ciemną i jasną stronę, to w miłości chodzi o to, aby koncentrować się, dawać uwagę tej jasnej stronie. Jeśli sama widzę swoją moc, to łatwo mi widzieć piękny potencjał innych ludzi. I to nie znaczy, że ani ja, ani oni nie mamy wad i deficytów.

@leto

Ewa prawie wyczerpała temat. Miłość to poczucie wewnętrznego spokoju, że niczego ci nie brakuje i wiesz, że zawsze MOŻESZ a nie musisz na sobie polegać. Że cokolwiek się nie wydarzy, wszystko będzię dobrze i jesteś w stanie się sobą zająć i pocieszyć w nawet najtrudniejszych chwilach.

Narcyzm, to nie miłość. Wręcz przeciwnie. To jest nienawiść do samego siebie. Kompletny “outsourcing” uczucia na zewnątrz i całkowicie oderwanie się od samego siebie i zastąpienie siebie kimś innym. To strach przed odkryciem, że jest się kimś innym.

Jak wiemy kim jesteśmy, co chcemy i nam dobrze ze sobą, to wcześniej jesteśmy wyłapać wszystkie sygnały, co nam nie pasują. Nawet jak ktoś się ukrywa, to wcześniej czy później to wyjdzie. Nie jesteśmy w stanie kontrolować innych, tylko siebie. Jak mamy poczucie własnej wartości wtedy nawet jak się coś rozpadnie nie potraktujemy tego jak osobistą porażkę, ale doświadczenie. Jedyną gwarancją jest to, że się umrze, nic innego. Akceptacja życia i siebie da ci spokój ducha, bez potrzeby wymuszania i oczekiwania że coś się uda, albo nie.

Co do tych kołczowych materiałów. To z jednej strony liźnięcie, z drugiej wystarczające. Hasełka nic nie powiedzą, póki nie zrozumiemy jak być dla prawdziwego siebie. Dotarcie do prawdziwego siebie i akceptacja siebie jest najważniejsza. Ludzie przechodzą przez różne etapy i dla jednych odrobina samotności i zrozumienia siebie pomoże w uleczeniu ran, inni leczą się będąc w relacji, szczególnie z ran zadanych przez bliskie osoby. Jednak niebezpieczeństwo jest takie, aby nie traktować drugiej osoby jako plaster na jątrzącą się ranę.

Jak jesteś szczęśliwy, to przyciągasz to samo. Jak siedzi w tobie wieczne poczucie niepewności, to to projektujesz na innych. Nie ma czegoś takiego jak szczęśliwy związek. Jest związek osób szczęśliwych lub nie. Zakotwiczonych w teraźniejszości, nie życie przeszłością, ani przyszłością. To odkrywanie siebie przez drugą osobę i nieobarczanie jej winą za swoje deficyty, ale wykorzystanie jej do uświadomienia gdzie one się znajdują.

Nieświadomość nie jest błogosławieństwem, jest przekleństwem, bo pozwalamy jej kierować naszym życiem. Bycie aktorem, a nie reżyserem i scenarzystą. Świadomość jest najważniejsza. Na początku może być trudna do przełknięcia i bolesna, bo zmierzenie z sobą nie jest łatwe i wielu tego unika jak może.

Każdy jest Michałem Aniołem samego siebie. Czasami trzeba podnieść dłuto i zacząć ciosać. Jedna linia dla innym nie będzie pasować, ale dla ciebie będzie idealna. I to jest najważniejsze. Nikogo innego nie zmienimy na nasze upodobanie, a jak się to uda, to znaczy, że druga strona ma problemy z autentycznością, co się szybciej czy później okaże. Takie projekty “naprawy” innej osoby to toksyczne zachowania, nawet jak robimy je w dobrej wierze.

@Ewa.Dubois Ta ciemna strona, to jest ta część ugrzęźnięta w cieniu. Nie jest zła, po prostu jest samotna i opuszczona i za wszelką cenę chce zostać wysłuchana i z niego wyciągnięta. Im szybciej ją dostrzeżemy, wyciągniemy na światło, wtedy nie będzie już naszą ciemną stroną. To właśnie widzę jako cel forum. Pozwolenie ludziom ujrzeć, że uznanie siebie w pełni, jest prawdziwą drogą do poczucia i akceptacji kim się jest.

Co do ostatniego zdania, to zacytuję.

Świat jest taki jaki go sobie wymalujemy.

– Steve Mcqueen

Świetnie Marcin podsumowałeś, to co mam w głowie. Dziękuję. Jest takie żartobliwie powiedzenie, że “każdy ma taki związek na jaki go stać”. W bliskich relacjach zawsze jesteśmy komplementarni, więc ma to sens aby zauważać i wzmacniać swoje dobre cechy i wartości. Jeśli mam nieuleczone rany, to muszę się liczyć z tym, że będą one “pasować” i uzupełniać się z ranami innego człowieka. W tym sensie każda bliska relacja jest skrojona dokładnie na naszą miarę. Temat cienia ogromnie mnie fascynuje. Impulsem do rozmyślań o nieświadomości była “Czerwona księga” Junga. Poruszyła mnie ogromnie, dlatego zaczęłam zgłębiać temat. Ponieważ lubię praktyczne ćwiczenia, to wykorzystałam triggery, które mi się odpalały/odpalają w różnych sytuacjach. To jest wspaniałe źródło informacji o podświadomości, jeśli oczywiście potrafimy te informacje przyjąć. Temat rzeka. Mam nadzieję, że będziemy go na forum często poruszać.

Ja zdecydowanie bardziej wolę od dłuższego czasu zwrot “samoakceptacja”.

Nie jest to żadna “umiejętność”, a nasz naturalny stan, wyposażenie fabryczne.

Nie ma nic wspólnego ze samozachwytem. Brak tu w ogóle oceny samego siebie, która jest właściwa dla wstydu (tj. uczucia, które podpowiada nam, że jest w nas coś fundamentalnie złego i nie zasługujemy na miłość) - przeciwieństwa samoakceptacji.

Pozbywając się wstydu przywracamy stan naturalny - samoakceptację, którą mają malutkie dzieci, oczywiście dopóki po raz pierwszy nie zostaną zawstydzone.

Też mam podobną definicję słowa “akceptacja”. Przyjmuję to co jest takie jakie jest, bez oceny. A teraz trochę prowokacyjnie. Czy gdybyś miał Piotrze konkretne myśli, że kupisz broń i zrobisz rzeź w jakieś szkole, to czy to akceptujesz? Jakie potencjalnie emocje mogłyby Ci towarzyszyć? Albo : jest we mnie słuszny gniew i poczucie krzywdy, to teraz będę pluć jadem w internecie. Akceptuję tę część mnie. Albo jestem chamem (to tak a propos autentyczności), no to adekwatnie do tego się zachowuję, bo akceptuję siebie.

Myśl to tylko myśl, a gdyby tego typu idea pojawiła się w mojej głowie byłby to dla mnie znak, że w ogóle samego siebie nie akceptuję i posiedziałbym sam z sobą do momentu aż odkryłbym źródła takich myśli.

Skoro nienawidzę innych to muszę w jakiś sposób nienawidzić siebie - pytanie tylko jak? I do tego można dojść.

Częściowo opisałem to w tym wątku:

Zdarzało mi się pluć jadem w internecie i obrażać anonimów, jestem tylko człowiekiem.

Niemniej jednak to bardzo nieefektywny sposób na radzenie sobie z gniewem, nawet słusznym - szczególnie rozładowywanie go na przypadkowych, niczemu niewinnych osobach. Gniew najlepiej rozładować ćwicząc, a jeszcze lepiej pisząc - samemu, dla siebie. Zawsze gdzieś tam pojawiają się kryteria oceny samego siebie, które trzeba uwolnić - i cyk, znowu wraca samoakceptacja.

Bycie chamem (cały czas, nie okazjonalnie) to fałszywa tożsamość - nikt się nie rodzi taką osobą. To po prostu sposób na przeżywanie świata, mocno wyuczony. Nie ma nic wspólnego z autentycznością.

Odpowiedzi godne bardzo świadomego człowieka. Muszę się przyznać, że mnie by jednak myśli o zadawaniu bólu, odwecie i zemście przeraziły, gdyby się w mojej głowie pojawiły. Myślę też, że mając ogromny poziom frustracji, poczucia krzywdy, nienawiści jest się w pełni skoncentrowanym na innych ludziach, a nie na sobie. Na przykład na tym czego ci inni ludzie rzekomo mi nie dali, a powinni. Dlatego tak trudno zauważyć zależność : jeśli kocham (akceptuję) siebie, to również kocham (akceptuję) innych.

Ale dlaczego? Takie myśli są przecież…ludzkie, bardzo powszechne. I wciąż są wyłącznie myślami, w tym przypadku napędzanymi przez emocje, którymi po prostu trzeba się zająć.

Gdy je sobie w pełni uświadamiasz (tj. nie działasz na automacie) to masz nad tymi uczuciami kontrolę (i to jest jedyna kontrola jaką możesz nad nimi mieć). Jeśli zaś te uczucia są pod Twoją kontrolą to przestają Tobą sterować - możesz je zneutralizować, świadomie przeżyć, odczytać informację, którą niosą. Pod tego typu uczuciami ZAWSZE jest jakaś ocena samego siebie, zazwyczaj negatywna - i to ona generuje ten ból.

Oczywiście - moim ulubionym przykładem są redpillowcy, którzy udają, że są skoncentrowani na samorozwoju, a stawiają na piedestale istoty, których zgodnie z ich deklaracjami stawiać tam nie wolno - czyli kobiety.

Gdy jednak zarzucisz im to, że są sfrustrowani momentalnie Cię wyśmieją i temu zaprzeczą - bo to po prostu wypierają, frustracja i poczucie krzywdy mają nad nimi kontrolę. Gdyby chcieli się od tego uwolnić musieli zacząć od uznania tych uczuć - czego oczywiście nie zrobią i będą dalej koncentrować się na innych ludziach (czyt. kobietach).

Bez żalu do kobiet (oczywiście nieuświadomionego), że nie kochają mężczyzn bezwarunkowo, tylko mają wobec nich własne oczekiwania i potrzeby nie istniałaby manosfera i redpill :slight_smile:

Akceptacja siebie = zgoda na to, że czasem będę chciał kogoś skrzywdzić, zemścić się na nim, zadać mu ból, bo jestem jedynie ułomnym człowiekiem

Tylko wtedy można mieć nad tymi impulsami kontrolę. Jeśli będzie się udawać anioła to mamy jak w banku to, że nasza ciemna strona będzie nami kierować z tylnego siedzenia i zrobimy masę świństw.

Nie, nie chodzi o utratę wizerunku osoby dobrej i szlachetnej, bałabym się, że myśli o zemście, zabijaniu, karaniu kogoś, to pierwszy objaw choroby psychicznej. Zauważ, że zwykle jest tak, że po miesiącach czy latach pracy nad sobą, niewiele rzeczy podnosi nam ciśnienie. Dlatego taki “gruby kaliber” myśli byłby co najmniej niepokojący. Ale to bardziej takie teoretyczne rozważania.

Jeśli jestem wypoczęty, dobrze nawodniony, najedzony, nieprzebodźcowany i nie jest mi zbyt gorąco to faktycznie - trudno jest mnie wyprowadzić z równowagi. Staram się, żeby było tak jak najczęściej.

Jeśli jednak powyższe warunki nie są spełnione (a czasem nie są - takie uroki dorosłego życia) to już tak pięknie nie jest - i z tymi ograniczeniami należy się pogodzić, nie zmienią tego nawet całe dekady samorozwoju, medytacji, czytania najmądrzejszych książek.

Taki już nasz człowieczy los.

Myśli o tym, żeby kupić sobie broń i zabijać z pewnością by mnie zaniepokoiły - wtedy sam zgłosiłbym się do Choroszczy na ochotnika.

o, dziś w drodze z roboty trochę na ten temat słuchałem, całe te:

(nawet lubię tego jutubera, jak jeszcze nie znacie to polecam)

Cóż, psychoterapia ma swoją strukturę przez co uzyskanie porady nie jest możliwe. Niestety taki zakres zawodowy o czym dyskutowałem z swojego czasu ze swoją terapeutką. Inaczej ponosi spore ryzyko utraty prawa do wykonywania zawodu. Tutaj wchodzą trenerzy / coach owie, którzy przez brak regulacji tworzą patologiczny glut. Juz sama nazwa coach ma dla mnie pejoratywne znaczenie, mimo że można znaleźć jednostki wybitne. Trenerzy mogą cie ukierunkować i doradzać i proponować rozwiązania. Dobry psychoterapeuta potrafi pokierować pacjenta, aby sam eksplotowsl i poszukiwal swojej prawdy. Trener to taka droga na skróty, ale ryzyko zdecydowanie większe i weryfikacja trudniejsza.

O ile sporo osób ma problemy wewnętrzne, tak źródłem problemów w życiu może być środowisko. Jednak środowisko potrafi wybrać swoją ofiarę na podstawie słabości jakimi projektuje. Kwestia co było najpierw. Nie wspominając że autor koncentruje się na terapii kognitywno-dialektycznej. Tłumaczenie emocji poprzez intelekt to porażka. Poza tym dobrze się sprzedaje.